„Katanagatari” – królestwo mieczy i dziwactw

Inspiracja: Mai Nakahara – Mayoigo Sagashi

Wahałam się dzisiaj, dać recenzję „Karigurashi no Arrietty” obejrzane w sobotę czy „Katanagatari” skończone dzisiaj? To była trudna decyzja ze względu na to, że oba serie dostały dziesiątkę na MAL’u i strasznie przypadły mi do gustu. Na pierwsze bardziej oczekiwałam niż chciałam obejrzeć serial. Było wiele czynników przychylające ku kinówce, lecz „Katanagatari” wygrało to starcie, co zaraz w poniższej recenzji postaram się uzasadnić.

Shikizaki Kiki słynął w erze Sengoku z tego, że był genialnym płatnerzem. Wiele mieczy wykonał, lecz ostatnie 12 były tak wyjątkowe, że wszyscy zażarcie się o nich bili i wyprawiali cuda niewidy, żeby zgarnąć je na własność. W tych mieczach zawarta była „trucizna”, bardzo niedobra rzecz dla właściciela.
Kilkanaście lat minęło i szogun zechciał zebrać owe miecze. Trudne to zadanie, albowiem każdy wysłany na tą misję człowiek był tak „oczarowany”, że tak powiem, bezcennym mieczem, że rzucał wszystko w diabły i poszedł w jasną cholerę ze skarbem. Dalej byłoby pewnie tak, gdyby nie Togame – strateg na usługach szoguna Yanari. Wymyśliła bowiem, że do zebrania mieczy zatrudni kogoś, kto walczy, ale się bronią białą nie posługuje. Niemożliwe? No cóż, w tym uniwersum jest wszystko możliwe, więc wcześniej wspomniana pani strateg płynie na „bezludną” wyspę, gdzie obecnie przebywa szósty mistrz kyotoryuu, ale… No właśnie, zawsze jest „ale”, bo zamiast tego, kogo poszukuje zastaje jego syna oświadczającego, że nie żyje.
Nie oczekiwałam od tej serii niczego zaskakującego, bo w końcu ma traktować o czym, co lubię najbardziej, czyli sztuki walki, zwłaszcza na miecze. Przede wszystkim zaskoczyli mnie bohaterowie – są barwne, różnią się charakterami, są irytujący, są zajebiści, potworni (w dosłownym tego słowa znaczeniu) i tak w nieskończoność. Zwłaszcza zaintrygował mnie główny bohater: Yasuri Shichika, syn zmarłego szóstego mistrza stylu bez miecza. Niektóre to aż mnie zaskoczyła, zwłaszcza siostra bohatera. Na początku było standardowo, później akcja się zagęszczała wokół Shikizakiego Kikiego, ojca Shichiki i mroczniastej przeszłości Togame.
Forma, jaką twórcy przyjęli, też jest nietypowa. Każdy odcinek trwa 50 minut i jest ich 12. „Katanagatari” nie należy do tych serii, które można obejrzeć w ciągu dnia hurtowo. Każdy odcinek jest poświęcony jednemu z dzieł Shikizakiego. Nie ma niedociągnięć, wszystko ładnie się zamyka (lecz osobiście nie przypadł mi do gustu odcinek bodajże czwarty z względu na swoją… treść, nieadekwatną do zapowiedzi po endingu, której mocno oczekiwałam), można wręcz powiedzieć, że jest na tip-top. A oglądanie sześciu odcinków na dzień nie jest dobrym pomysłem, chyba że jest się twardym. Po pierwsze, wykańcza widza nagłym przekazem wielu informacji zawartych w każdym odcinku. Po drugie, straciłoby się pół dnia na serię, czego akurat nie lubię.
Tak jak wspomniałam wcześniej, mamy tu wielobarwne postaci, każdy polubi inną (tu mam na myśli te epizodyczne, co są właścicielami mieczy), albo znienawidzi poszczególnych członków oddziału ninja Maniwa. To już w zależności od gustu widza. O głównych bohaterach powiem tylko krótko, albowiem z biegiem czasu one się zmieniają. Togame nazwałabym typową dziewczyną tsundere, gdyby nie to, że jest bardziej szczera w uczuciach i okazuje bardziej sympatię. Jest narwana i „życiową ciapą”. Shichikę określiłabym jako „faceta-buszmena” tylko bardziej zacofanego niż inni faceci-buszmeni. W specyficzny sposób poznaje świat, komentuje w sposób, jakby go nic nie obchodziło, dziwi się najzwyklejszym zjawiskom. Akurat mu się nie dziwię, ponieważ przez całe życie wychowywał się z siostrą na „bezludnej” wyspie i nigdzie się nie wybierał. Pomimo jego ciekawości do świata ma przebłyski rozsądku, co bardzo w nim to lubię.
Dźwięk jest przestronny, zdarzało mi się słychać rapowe kawałki w tle, lecz nigdy ani opening, ani ending nie przejawiał jakąś nowoczesnością. Muzyka w miarę dostosowywała się do klimatu serii i momentom. Ciekawym pomysłem okazał się ending. W każdym odcinku jest podobna kompozycja – skała, głównie bohaterowie. Zmienia się tylko muzyka i rośliny otaczające. Niektóre wręcz pasują do poszczególnych odcinków. Osobiście z dwunastu utworów przypadł mi do gustu z odcinka siódmego, który macie okazję usłyszeć w dzisiejszych „Inspiracjach”.
Polecam serię tym, co lubią sztuki walki, czy to samuraj czy ninja – każdy znajdzie coś dla siebie. Również dla tych, co lubią czego nietypowego, nie wiem, kreskę, ubiór itd. Co ja się rozdrabniam – każdy mangowiec powinien to obejrzeć. Ostrzeżenia dla wrażliwców – przy końcowych odcinkach zalecam mieć przy sobie dużo chusteczek. Mimo że często nie zdarza mi się ryczeć, to seria mnie potem zaskoczyła. Przeryczałam pierwsze 15 minut i końcowe 10 minut ostatniego odcinka. Na 50 minut. Zaskakujący wynik. I żebyście nie jęczeli, że nie ostrzegałam. Seria bardzo ładna, szkoda, że zwlekałam z obejrzeniem. Nie wiedziałam po prostu, co tracę.

..